sobota, 7 czerwca 2014

Opowiadanie o AdWi

cz.1
Niech ten budzik już przestanie dzwonić! Już przecież wstaję. Zaraz muszę być w pracy. Jeszcze tylko łazienka, szybkie śniadanie i... No właśnie łazienka! Nocne odgłosy zza ściany przypomniały mi, że Adam dziś w nocy miał gościa, wobec tego będą kolejki do łazienki. Mowy nie ma! Nie spóźnię się do roboty przez kolejną kochankę Adama!
   Wstaję jak oparzona, chwytam kosmetyczkę i szybko kieruję się w stronę toalety. W samą porę, bo z pokoju Adama wychodzi jakaś szatynka z kosmetykami w ręce. Przyspieszam, żeby nie powiedzieć, że biegnę. Jestem pierwsza. Ona jest dość zdziwiona moim pędem, ale co mi tam? Głupio się do niej uśmiecham i z satysfakcją zamykam jej drzwi przed nosem i przekluczam zamek.
   - Przynajmniej to nie ja spóźnię się dziś do pracy - mówię z zadowoleniem i nawet zaczynam nucić "Good morning" z Deszczowej Piosenki. Tak, dzień zaczął się pomyślnie.
   Myję twarz i zęby. W połowie mycia zębów uświadamiam sobie, że nie jestem tu sama. Drgnęłam, gdy zorientowałam się, że zuchwałymi oczami i z pełnym rozbawieniem przygląda mi się Adam, a właściwie jego głowa i część torsu wystająca zza drzwi kabiny prysznicowej.
   - Byłem ciekawy, kiedy mnie zobaczysz - śmieje się, a mnie momentalnie ogarnia złość.
   Kończę myć zęby i staram się panować nad sobą.
   - Co ty tu, do cholery, robisz? - pytam z wściekłością.
   - A ty? Bo ja właśnie czekam na koleżankę. Zrozum moje zdumienie, gdy zamiast szatynki, zjawia się rudowłosa, rozśpiewana doktor Consalida - wyraźnie świetnie się bawi. - Ale skoro już jesteś, to może umyjesz mi plecy? - mówi bezczelnie, wciąż z radością w głosie i w oczach.
   Jestem wściekła. Mam ochotę cisnąć w niego kosmetyczką.
   - Boże, Wiki, nawet nie wiesz jaka jesteś śliczna, jak się złościsz. Czy w innych stanach emocjonalnych twoje oczy też osiągają taką intensywną zieleń? - ciągnie Adam.
   Opanowuję się siłą woli. Zabieram swoje rzeczy i otwieram drzwi. Tam stoi ta szatynka, chyba z jeszcze bardziej zaskoczoną miną niż wcześniej. Wyładowuję się na niej.
   - Możesz już wejść, choć nie wiem, czy Adam cię jeszcze potrzebuje - mówię z satysfakcją. Może uda mi się popsuć mu dzień.

   Ponownie mijam Adama na szpitalnym korytarzu. Uśmiecha się tak, jak tylko on potrafi.
   - Coś ty nagadała mojej koleżance? Nawet nie wiesz, jakie urządziła mi sceny w łazience - śmieje się i nie widać po nim, że jest zły z tego powodu, iż poranek nie okazał się taki miły, jak przypuszczał, że będzie.
   Trochę z satysfakcji, że dopięłam celu, a trochę z tego powodu, że widząc rozbawionego Adama, który wygląda jak mały przekomarzający się chłopiec, mówię żartobliwie.
   - Należało ci się. Przez ciebie musiałam malować się na kolanie i musiałam korzystać ze szpitalnego W.C.
   Śmiejemy się. Poranne złośliwości jakby się ulotniły. Jak zawsze z resztą. Nie potrafimy długo się na siebie gniewać.
   - Pamiętaj, że po obchodzie operujemy - przypominam, gdy się już rozchodzimy.

   Przygotowana do operacji idę jeszcze umyć ręce. Tam jest już Adam. Jak tylko się widzimy, oboje wybuchamy śmiechem. On ma bardzo zaraźliwy uśmiech. Z resztą dochodzę do wniosku, że ta cała poranna sytuacja w łazience była dość zabawna. W pogodnych nastrojach ruszamy na salę operacyjną.
   Lubię z nim pracować. W ogóle go lubię. Widząc jego skupienie i precyzję zastanawiam się, dlaczego on się jeszcze nie związał z żadną dziewczyną. Przecież obiektywnie rzecz biorąc ma świetny zawód, kasy mu nie brakuje, w swoją pracę wkłada sporo serca, czuje się odpowiedzialny za pacjentów, jest solidnym lekarzem, który chętnie się wciąż dokształca. Ma więc prestiż zawodowy, jest mądry, przystojny, ładnie zbudowany,  nawet jest dobry. Pamiętam przecież jak przejął się mną po zamachach i starał się być zawsze na właściwym miejscu. Był opiekuńczy i taki wręcz rycerski. Więc dlaczego?
   Może dlatego, że boi się odpowiedzialności i chce się jeszcze wyszumieć? Ale nie. To bez sensu. Potrafi być odpowiedzialny a przecież ze swoją żoną również mógłby nadal balować. Małżeństwo nie oznacza przecież od razu pieluch i braku czasu. Można bawić się razem, wyjeżdżać itd.
   A może dlatego, że nie spotkał jeszcze odpowiedniej dziewczyny? Czeka na jakąś księżniczkę z bajki, czy co? A te wszystkie panienki traktuje tylko jak przelotne przygody? Zbiera doświadczenie seksualne? Nie rozumiem go.
   Tak czy siak, dobrze mi się z nim operuje. Widząc skupienie i troskę w jego ciemnych oczach, wiem, że nie jest taki zły, jakiego czasem udaje.
   Po operacji wzywa nas Falkowicz. Niby Marek Rogalski jest kierownikiem badań nad nowym lekiem, ale profesor często go lekceważy i uznaje tylko nasz trzyosobowy zespół: siebie, Adama i mnie.
   Nie mam ochoty iść do niego. Ostatnio Andrzej irytuje mnie coraz mocniej. Wyładowuje się na mnie, bo po pierwsze odrzuciłam jego (i tak nieszczere) zaloty, a po drugie uznał mnie za słabeusza, kiedy długo nie mogłam pozbierać się po zamachach i wrócić na blok. Odgrywa się na mnie nie zlecając żadnej poważnej pracy, argumentując to, że "sama wybrałam przedszkole".
   Nie spiesząc się do naszego przełożonego, mówię Adamowi, że pójdę tylko kupić sok u pani Marii i przyjdę za moment.
   Gdy wchodzę do gabinetu profesora Adam już tam jest.
   - Spóźniłaś się, Wiktorio - komentuje Falkowicz.
   - Przepraszam - mówię sucho.
   - Do rzeczy. Mamy kolejną pulę pacjentów do przebadania i zakwalifikowania ich do badań lub nie. Adam zajmiesz się nimi.
   - W porządku. A Wiktoria? - pyta Adam.
   - Wiktoria? - profesor wpada w ton głosu, jakby zapomniał o mojej obecności. - Wiktorio, może znajdziesz sobie jakieś zajęcie w stylu zmywania podłogi? - mówi z jawną złośliwością, aż nawet Adam się zdziwił.
   - Andrzej, no co ty? Może trochę szacunku? Niedawno jej się oświadczałeś a teraz... - Adam zaczyna mnie bronić.
   - Ty mnie nie będziesz uczył szacunku wobec kobiet! - przerywa mu profesor. - Spójrz na siebie, ty rozpustniku!
   Adam szykuje się na ripostę, ale ja nie mam ochoty tego słuchać. Zwłaszcza, że konflikt dotyczy mnie. Specjalnie opuszczam na podłogę dopiero co kupioną szklaną butelkę z sokiem.
   - Mówił pan coś o sprzątaniu podłogi - mówię ostro i wychodzę.
   - Smarkula! - wykrzykuje za mną Falkowicz. Adam chyba coś jeszcze powiedział do niego po czym wybiegł za mną.
   Nawet nie jestem specjalnie wkurzona. Nie zależy mi, co tam. Coraz bardziej nie zależy mi na tych badaniach.
   - Wiki, przykro mi, że Andrzej cię tak traktuje - mówi Adam.
   - Daj spokój. Żałuj, że nie widziałeś jak mną dyrygował na stażu. Nie dopuszczał do pracy, a jednocześnie podnosił mi tak poprzeczkę, że padałam z nóg. Dosłownie. Raz nawet zasłabłam podczas operacji.
   - Niemniej, nie powinien cię tak obrażać. Nie mogę słuchać, jak poniża kobietę, którą szanuję...
   - Naprawdę, Adam - przerywam już zirytowana całą tą rozmową. - Już mi coraz mniej zależy na tych badaniach. Czasem jestem już tak zmęczona Falkowiczem, że mam ochotę zobaczyć go za kratkami. Gdyby nie moje obawy, czy sama umiałabym stanąć w zgodzie z samą sobą i z prawdą, już dawno bym rzuciła to wszystko. Nie wiem, czy gdyby wyszła na jaw prawda o tym, że wiedziałam, iż badania były już nielegalnie prowadzone, to czy umiałabym się przyznać, zgodzić na wyrok i jeszcze pozwolić na odebranie mi prawa wykonywania zawodu.
   - Hmm. Oby tak się nie stało. Wiesz, ja chyba bym się przyznał. Już tak mam, że jak wypływają na wierzch sprawy, które miałem za uszami, to nie potrafię już kręcić.
   - To świadczy o odwadze i pewnej uczciwości - mówię ze zdumieniem. Nie spodziewałabym się tego po nim.
   - Mniejsza o to. Wiki, pomożesz mi z tymi pacjentami? - pyta z uśmiechem.
   - Jasne.
   Pacjentów jest cała masa i siedzimy z nimi do wieczora. Wreszcie wracamy do hotelu rezydentów.
   - Dać ci znać kiedy będę szedł pod prysznic? - pyta Adam z rozbawionymi oczami. - Wiesz, wciąż nikt mi dziś nie umył pleców - wspomina naszą poranną scenkę w łazience.
   Nie mogę się nie roześmiać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz